Ginny przysiadła obok Avery'ego, który odsunął się na koniec
ławki, żeby mieć więcej przestrzeni. Wyglądało na to, że znowu
zatopił się w swoim świecie – nawet nie uniósł wzroku, aby na
nią spojrzeć. Ginny przygarbiła się i splotła ręce w koszyczek.
Ślady po wbitych paznokciach jeszcze przez chwilę utrzymywały się
na dłoniach.
— I jak? Ładne widoki tam mieliście? Czy nie zwracaliście na nie
uwagi? — Blaise uśmiechnął się krzywo i przystawił szyjkę
butelki do ust.
Dopiero po chwili Ginny zrozumiała, że Zabini mówił do niej i
Teodora. Żadne z nich jednak nie odpowiedziało, pozostawiając
pytania wiszące w powietrzu i gryzące Blaise'a jak wyjątkowo
przykre gryzonie. No, a przynajmniej Ginny myślała, że go
dręczyły. Koniec końców to Zabini był główną plotkarą w tej
grupie, więc niewiedza musiała go uwierać jak kamień w bucie.
— Chce ktoś więcej kiełbasek?
— Uspokój się, Crabbe, bo w takim tempie matka cię nie pozna,
kiedy wrócisz do domu.
Crabbe rzucił Tracey iście nienawistne spojrzenie, na co ta
wzruszyła ramionami i wychyliła kubek z sokiem. Czasami Ginny
zastanawiała się, czemu i od kiedy oni się tak nie lubili.
Praktycznie od pierwszego roku musiała słuchać ich kłótni, które
potrafiły rozgorzeć bardziej niż te między Tracey i Pansy z tą
różnicą, że już wtedy Blaise się w nie nie wtrącał.
Ginny chyba nigdy nie zrozumie, co tak naprawdę łączyło całą
grupę, bo póki co miała wrażenie, że byli dobrani w możliwie
najbardziej losowy sposób w życiu.
— Słyszałaś, co pisali niedawno w Proroku? — spytała w pewnym
momencie Millicenta, na co Ginny odwróciła w jej stronę głowę.
Nikt inny zdawał się ich nie słuchać.
— Nie — odparła powoli, a Millicencie błysnęły oczy. — Coś
ważnego?
— Harry Potter był widziany w Szkocji, w Inverness.
Ginny westchnęła ciężko. No tak, oczywiście. Nie było miesiąca,
w którym nie słyszałaby o sławnym Harrym Potterze. Jak przez
ostatnie tygodnie nie natknęła się na żadną informację o nim,
tak Millicenta musiała poruszyć ten temat akurat wtedy, kiedy
jeszcze mogła cieszyć się w miarę względnym spokojem. Pod
względem poruszania ciężkich tematów Millicenta była
niezwyciężona.
— Ach, tak? I co robił? Szedł? — Nie mogła powstrzymać się
od uszczypliwego tonu.
Millicenta jakby od razu straciła zapał, a podekscytowane ogniki w
jej oczach zgasły w ułamku sekundy. Odsunęła się od Ginny i
wyprostowała.
— Nie, podobno wchodził do jakiegoś starego antykwariatu... Ale w
sumie ciebie to nie obchodzi.
— No nie. — Odwróciła głowę w stronę Goyle'a, który
siedział najbliżej stolika z piciem. — Podaj mi whisky.
Blaise gwizdnął i uniósł własną butelkę w pozdrawiającym
geście, potrącając tym samym Dafne. Pansy uniosła brwi, a Crabbe,
z bliżej niewiadomych powodów, skrzywił się. Ginny odkorkowała
butelkę i pociągnęła z niej duży łyk.
— Więcej, więcej! — krzyczał Blaise z wielkim uśmiechem.
— Zachowujesz się jak idiota — stwierdziła Pansy.
— A ty jak świętoszka, a mimo to wciąż większość chłopaków
gada, jak świetnie dajesz du...
Nie zdążył dokończyć, bo Pansy zerwała się z miejsca i
chwyciła go za kark, przystawiając głowę nad ognisko. Blaise nie
wykonał żadnego ruchu, żeby się bronić.
— Pansy!
Tracey podbiegła do Blaise'a i wyrwała rękę Pansy z uścisku.
Dafne z kolei odepchnęła Parkinson na bok, aż ta zakołysała się
i potknęła o nogę ławki. Upadła na ziemię. Nikt nie kwapił
się, by pomóc jej wstać.
— Wszystko w porządku? — spytała Dafne Blaise'a, który pokiwał
niemrawo głową i chwycił jej rękę. — Wstawaj, tylko powoli.
Blaise wstał na trzęsących się nogach i opadł na ławkę. Wziął
drżący oddech i nachylił się do przodu. Dafne poklepała go po
plecach, a Tracey stanęła z boku z przygryzioną wargą i
skanującym spojrzeniem. Pansy była w zbyt wielkim szoku, bo wciąż
nie wstała i z szeroko otwartymi oczami patrzyła na Blaise'a, jak
gdyby nie dowierzając, co właśnie zrobiła.
— Na dzisiaj wystarczy — zarządziła Greengrass i wzięła pod
bok Zabiniego. — Koniec ogniska, idziemy spać.
Tracey również przerzuciła sobie jedno ramię Blaise'a przez
szyję. Podciągnęły Blaise'a do góry i zaczęły iść w stronę
domku, nie wymieniając się żadnym słowem. Reszta została przy
ognisku, niemal jak posągi gapiąc się za trzema odchodzącymi
postaciami.
Ginny rozejrzała się dookoła. Millicenta zdawała się zastygnąć
ni to w szoku, ni to w przerażeniu, w każdym razie miała otwarte
usta i mocno zaciśnięte ręce. Avery z kolei patrzył za
dziewczynami i Blaise'em chłodnym wzrokiem, a całe jego ciało
zdawało się mówić, jak mało obeszła go sytuacja sprzed chwili.
Ginny zakładała, że mógłby w tej chwili wybuchnąć pożar, a
Vincent stałby i z równą obojętnością obserwował ogień. Nie
wiedziała, czy ją to bardziej niepokoiło, czy fascynowało.
Teodor pomógł wstać Pansy, która otrzepała ubrania i usiadła
obok Crabbe'a. W ich małej grupce zapanowała cisza – ten jej
niezręczny rodzaj, kiedy wiadomo było, że właśnie stało się
coś okropnego i nikt nie chciał nic mówić, żeby przypadkiem nie
wywołać kolejnej burzy. Ginny również milczała. Nie miała sił,
by wykrztusić z siebie choć słowo.
Trzask ogniska i cykanie świerszczy przerwał dopiero Crabbe:
— Chce ktoś kiełbaskę?
~*~
Wchodzili do domku gęsiego, żadne z nich nie będące chętne do
jakiejkolwiek rozmowy czy zwykłego wymruczenia „dobranoc”. Co
prawda noc była jeszcze młoda, ale zapowiadało się, że zarówno
Ginny jak i reszta padną twarzą na łóżka i nie wstaną do
następnego dnia. Ginny tylko marzyła, by zrzucić z siebie
przepocone ubrania i wejść pod prysznic.
Zamknęła za sobą drzwi i z westchnięciem ściągnęła buty.
Opadła na łóżko.
— Przydałby się jakiś masaż czy coś.
Ginny zacisnęła powieki i wzięła głęboki oddech.
— Co cię, kurna, napadło? — spytała, unosząc wzrok.
Pansy leżała z rękami pod głową i z ustami ułożonymi w dzióbek
przyglądała się sufitowi.
— Ach, jakoś tak wyszło.
— Tak wyszło? — sarknęła Ginny, prychając udawanym śmiechem.
— Tak przez przypadek chciałaś przypalić mu głowę?
— Już mu ją przypalili na rodzinnym wyjeździe — mruknęła i
odwróciła w stronę Ginny głowę. Jej wzrok nabrał takiej mocy,
że Ginny spodziewała się, iż zaraz wypali jej dziurę w twarzy. —
A mówiłam mu, żeby sobie odpuścił, to on nieee, woli zgrywać
perfekcyjnego syna przed zupełnie nieperfekcyjną rodziną. —
Skrzywiła się. — A niech ich wszystkich szlag trafi.
— Blaise był pijany — drążyła dalej Weasley. Nie wiedziała,
dlaczego tak bardzo zależało jej na chronieniu Blaise'a;
prawdopodobnie czuła się w obowiązku po tym, jak pomógł jej po
pierwszym roku. — Wiesz, że nie powiedziałby czegoś takiego na
trzeźwo.
— Mówią, że alkohol rozwiązuje język. — Pokręciła głową,
a Ginny usłyszała chrupnięcie podobne do przesuwania się stawów.
Wzdrygnęła się.
— Jest po spotkaniu rodzinnym.
— Ja również, a jakoś nikt się nade mną nie użala. —
Rozłożyła ręce niczym w akcie oskarżenia, ale po chwili opuściła
je na czoło. — Kurwa, trzeba było zostać w domu.
Ginny przemknęło przez myśl, że ona sama właściwie cieszyła
się chwilowym spokojem od rodziny, ale nie powiedziała tego na
głos; nie, kiedy Pansy wyglądała, jakby nerwy miały ją zaraz
rozsadzić od środka. Noga podskakiwała jej w szaleńczym tempie,
aż Ginny miała ochotę ją chwycić, dopóki Parkinson się nie
uspokoi.
— Może jutro będzie lepiej — powiedziała, nadając głosowi
odpowiednią barwę, mimo że sama nie wierzyła w swoje słowa.
Pansy musiała usłyszeć fałsz, bo spojrzała na Ginny z jawną
kpiną, wykrzywiając usta.
— A myślałam, że po przygodzie z Anne wyzbyłaś się
dziecięcych nadziei.
Ginny wypuściła powietrze z sykiem. Cios był tak niespodziewany,
że nie powstrzymała ukłucia bólu, które z wbijanej igiełki
przerodziło się w ostry nóż zadający jeszcze większe
cierpienie. Na chwilę straciła oddech. Gdy go odzyskała, spojrzała
na Parkinson. Do Pansy dopiero po sekundzie dotarło, co powiedziała.
Zasłoniła usta dłonią.
— O matko... Ginny, nie to miałam na myśli.
— Oczywiście. — Wstała z łóżka, a Pansy również się za
nią poderwała.
— Naprawdę, nie to chciałam powiedzieć, ja... Jestem zmęczona,
trochę wypiłam i gadam od rzeczy... Nie chciałam...
— No tak. — Skinęła sztywno głową i wygrzebała z kufra
piżamę. — Pod tym względem jesteście z Blaise'em podobni.
— Ginny...
— Idę się kąpać. Dobranoc.
Zatrzasnęła za sobą drzwi. Oparła się o nie całym ciałem i
zjechała na dół, aż mogła schować głowę między kolanami.
Pansy zawsze wiedziała, gdzie trafić, aby najbardziej bolało.
Potrafiła zranić, nawet o tym nie wiedząc, jak gdyby zły duszek
szeptał do jej ucha podłe rzeczy, które następnie mówiła z
jadem godnym węża. Ginny wzięła głęboki oddech.
Teraz musiała wstać i wejść do wanny. Prościzna. Z kolei
odegnanie wspomnienia Anne... już takie proste nie było.
~*~
Wielka Sala wywarła na Ginny ogromne wrażenie, kiedy weszła do
niej po raz pierwszy – czuła, jakby była zaledwie malutkim
chochlikiem w niezmierzonym lesie, o tylu barwach i dźwiękach, że
nie mogła oddychać. Ta magia, to piękno przeszywały na wskroś.
Głowa Ginny co chwilę obracała się to w jedną, to w drugą
stronę: a to na zaczarowane niebo, a to na długie stoły
uczniowskie, a to z powrotem na świece i taboret z Tiarą
Przydziału.
Była w trakcie przyglądania się gwiazdom, gdy usłyszała za sobą
głos Luny:
— Tata mi mówił, że dwieście lat temu wróżki zaczarowały
dach Wielkiej Sali.
Ginny musiała odwrócić wzrok, by spojrzeć na przyjaciółkę.
— I? — spytała, ale nie obchodził jej ciąg dalszy.
— Nie wszystkim się to spodobało. Był pewien czarodziej o
strasznym imieniu, który bardzo chciał zniszczyć całe szczęście
tego świata.
— I udało mu się?
Luna zwiesiła głowę. Jasne, niemal białe włosy sięgały jej do
połowy pleców, przez co Ginny często myślała, iż Lovegood
przypominała te czarownice z karykatur mugoli.
— W pewnym sensie — odpowiedziała, nabierając smutnego tonu.
Ginny nie była w stanie skomentować historii Luny, bo ta oto
została wywołana na taboret. Luna od razu się rozpromieniła –
uśmiechnęła się i wbiła duże, niebieskie oczy w Tiarę
Przydziału. Zanim do niej ruszyła, powiedziała:
— Uważaj na wredne gnębiwtryski. Potrafią nieźle namieszać w
głowie.
Ginny zamrugała i otwarła usta, chcąc dopytać, co miała na
myśli, ale Luna w podskokach podeszła do Tiary. Ginny przyglądała
się, jak długie kolczyki w motylki odbijały się przy każdym jej
ruchu i jak krótkie nóżki machały w powietrzu, gdy Luna
przysiadła na taborecie, znikając pod Tiarą.
— RAVENCLAW!
Sala rozbrzmiała oklaskami i gwizdami. Luna zdjęła z siebie
magiczny kapelusz i z szerokim uśmiechem udała się na wolne
miejsce przy stole Krukonów. Ginny dołączyła do owacji. Nie
spodziewała się żadnego innego domu dla przyjaciółki.
W miarę zmniejszania się kolejki, żołądek Ginny zaciskał się w
supełek. Serce biło jak oszalałe, a gdy „Weasley, Ginny!”
została wywołana do przydziału, miała wrażenie, iż cała smaży
się od gorąca. Wbiła paznokcie we wnętrza dłoni i biorąc
głęboki oddech, ruszyła do przodu. To cud, że po drodze nie
potknęła się o za długie szaty.
Zanim profesor McGonagall zasłoniła jej oczy Tiarą, Ginny
wychwyciła spojrzenie Rona. Nie miała czasu, by się do niego
uśmiechnąć, bo oto rozbrzmiał melodyjny, niezwykle hipnotyzujący
głos w głowie.
— Hmmm, ciekawe, ciekawe... Widzę dużą ambicję i chęć
pokazania światu, na co cię stać... Ale jest jeszcze lojalność,
miłość do rodziny, której nie chcesz zawieść... Chcesz trafić
do Gryffindoru?
Ginny przełknęła ślinę. Czy to było podchwytliwe pytanie?
Tiara zaśmiała się rubasznie.
— Pasujesz do Slytherinu i Ravenclawu. Tylko tam zadaliby takie
pytanie. A więc powiedz mi, dlaczego tak bardzo zależy ci na
Gryffindorze?
Ginny musiała pomyśleć nad dobrą odpowiedzią. Dokonała szybkiej
kalkulacji w umyśle i odpowiedziała nieco zbyt dziecinnie:
— Bo chcę być tam, gdzie moi rodzice i bracia.
— I myślisz, że dzięki temu będą z ciebie dumni?
Znowu się zastanowiła.
— Tak.
Tym razem Tiara westchnęła ciężko.
— Ale myślisz też, że żeby osiągnąć coś w życiu, potrzeba
więcej niż wsparcia rodziny. Slytherin w takim razie wydaje się
rozsądną decyzją, czyż nie? Pomoże ci na drodze do wielkości,
to bez wątpienia! Chcesz wybić się z rodziny, pokazać, że jesteś
kimś więcej niż najmłodszą spośród utalentowanych, genialnych
braci. Sądzisz, że Gryffindor jest odpowiednią ścieżką?
Zastygła. Nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Nie spodziewała się,
że już na starcie nauki będzie musiała zmierzyć się z tak
ciężkimi pytaniami.
— To naturalne. W życiu jednak napotkasz wiele przeszkód, których
pokonanie będzie wymagało rozwinięcia u siebie cech, które już
posiadasz. Ambicja, lojalność, upartość...
Tak, Tiara chyba miała rację. Potrzebowała czegoś więcej niż
zadowolenia rodziców. A poza tym, gdyby trafiła do innego domu niż
Gryffindor, chyba by się nie wściekli, prawda?
— W takim razie... SLYTHERIN!
Wielka Sala rozbrzmiała na nowo oklaskami, a Ginny zeskoczyła z
taboretu i udała się do stołu Slytherinu. Usiadła na wolnym
miejscu pomiędzy starszymi uczniami, którzy w ogóle nie zwracali
na nią uwagi. Podparła głowę o dłonie i zaczęła przyglądać
się ceremonii, a w jej sercu rozlało się ciepło.
W końcu znalazła dom. Inny niż sobie wymarzyła, ale wciąż dom.
~*~
Następnego dnia padało, więc Ginny nie miała szans, by pójść
pospacerować wokół Lake District. Stanęła przy oknie i wpatrzyła
w ponury krajobraz. Przez brak choćby najmniejszych promieni
słonecznych tafla jeziora wyglądała na szarą i bez życia.
— Idealnie pod nastrój.
Wzdrygnęła się, gdy Dafne oparła się o ścianę obok niej. Jak
zwykle wyglądała perfekcyjnie. Ginny nie wiedziała, jak Greengrass
to robiła, ale nieważne, czy dopiero wstała, czy była po całym
dniu ciężkiej roboty, przypominała arystokratkę, jaką często
widziało się na obrazach. Szlachetne rysy, długa szyja, piękne,
niebieskie oczy i lekko pofalowane włosy. Ginny nienawidziła, że
przy niej wyglądała na pierwszą lepszą handlarkę z ulicy.
— Co u Blaise'a? — spytała, kiedy już napatrzyła się na
znajomą.
— Po staremu. — Wzruszyła rękami i przystawiła kubek bliżej
ust. — Nie ma żadnych ran. Wszystko jest w porządku.
Dafne była tą panią idealną w ich grupie. Zawsze pracowita,
zawsze uprzejma, zawsze perfekcyjna. Ginny chciała ją nienawidzić
– naprawdę chciała – ale pomimo całej otoczki wyższości i
pewnej oziębłości, która objawiała się głównie wtedy, gdy
trzymała się od nich z daleka, Ginny nie potrafiła jej nie lubić.
— Dobrze się nim wczoraj zajęłaś — powiedziała na głos to,
co myślała, na co Dafne rzuciła jej malutki uśmiech.
— Nie miałam zbyt wiele do zrobienia. — Odwróciła wzrok w
stronę okna, przez co Ginny przyszło na myśl, iż przypominała
kobietą wyrzeźbioną z marmuru – nieobecną i odosobnioną. — A
jak z Pansy?
Ginny mruknęła pod nosem. Oczy Dafne zabłyszczały od rozbawienia.
— Rozumiem.
Zamilkły. Krople odbijały się od dachu, a z kuchni dochodził je
dźwięk tłuczenia garnków i stłumionych przez muzykę głosów.
Zapatrzyła się w jezioro. Było wzburzone, jak gdyby gotowe do
porwania w swe odmęty bezbronnego człowieka. Ginny oczami wyobraźni
widziała dziewczynę, która rozpaczliwie wymachiwała rękami i
wołała o pomoc, ale nikt jej nie słyszał, nikt nie potrafił
pomóc, nikt nawet nie wiedział, że umierała. Dziewczyna miała
śliczne blond włosy i długą sukienkę, która z pudrowego różu
zmieniła się w brudne, podarte łachy, a w rękach trzymała wysoko
uniesioną różdżkę, niemal jak na ostatnie pożegnanie.
Dziewczyna wyglądała jak Anne...
Nie, stop. Ginny nie mogła o niej myśleć. Wbiła paznokcie w dłoń
i skupiła się na bólu, a postać Anne powoli tonęła w jeziorze,
tonęła i tonęła, dopóki czubek różdżki nie zniknął pod
wodą.
— A co on tam robi? — spytała nagle Dafne, przybliżając się
do okna.
Ginny podążyła w jej ślady.
— Cholera — syknęła Greengrass i odłożyła kubek na parapet.
Popędziła do drzwi wyjściowych, a Ginny patrzyła, jak następnie
wybiegła z domu i ruszyła w stronę jeziora. Ginny przykleiła nos
do szyby. Zacisnęła palce na parapecie, aż jej knykcie zbielały.
— Co się dzieje? — Goyle pojawił się ni stąd, ni zowąd i
dołączył do Ginny.
— Vincent — odmruknęła na to.
Goyle zmarszczył brwi i przysunął się do okna. Ginny pokazała mu
palcem, o co chodziło.
Vincent siedział niedaleko jeziora, ubrany jedynie w najprostsze
szaty, bez żadnej kurtki. Dafne podbiegła do niego i wyrwała mu
szkicownik z ręki, a następnie siłą postawiła na nogi i powlokła
za sobą do domku. Ginny nie widziała jej twarzy, ale sądząc po
długich krokach i przygarbionej pozie, była na skraju
zdenerwowania. Vincent szedł wolno, niemalże niechętnie i Ginny
uważała, że gdyby nie Dafne, to wróciłby nad brzeg i skończył
szkicować.
Dobrze, że podpierała czoło o szybę. Choć trochę mogła
zmniejszyć ból głowy, który nagle ją dopadł.
Drzwi wejściowe trzasnęły, a zaraz po nich nastąpiła cisza.
Najwidoczniej ludzie w kuchni zrozumieli, że coś nie grało. Po
chwili u progu pokazała się spięta twarz Dafne. Ginny nie
zauważyła miny Vincenta, ale nie wyglądał, jakby cokolwiek go
obeszło zdenerwowanie Dafne. Był tak samo przygarbiony co zawsze,
roztaczając wokół siebie ponurą aurę godną samego Slytherina.
Weszła do kuchni. Dafne powlokła dalej za sobą Vincenta, zapewne
zmierzając do łazienki. Ginny rzuciła okiem na zebranych.
Blaise patrzył na szkicownik ze skrzywieniem. Tracey zaplotła ręce
na piersi i odwróciła głowę, aż długie włosy w pełni zakryły
jej twarz. Ginny widziała, jak Tracey spinała ramiona i nerwowo
tupała nogą. Millicenta z kolei skryła się za szerokimi barami
Crabbe'a. Powietrze było tak gęste i tak ciężkie, że Ginny miała
wrażenie, iż zaraz oblepi płuca i pozostawi po sobie nieprzyjemny
smak.
Ginny wlepiła wzrok w to, co Ślizgoni zdawali się tak mocno
unikać. Poczuła, jak żołądek podszedł jej do gardła, a serce
przyspieszyło tempa. Oblał ją zimny pot.
W szkicowniku była narysowana postać dziewczynki, która tonęła i
wymachiwała rękami z szeroko otwartymi ustami w niemym krzyku.
Hm, długo tu nie zaglądałam, a gdy w końcu to zrobiłam, zdziwiłam się. Czy aby nie pokasowałaś poprzednich rozdziałów? : O
OdpowiedzUsuńAno, dokładnie. Mam zamiar poprowadzić tę historię kompletnie inaczej, dlatego zaczynamy od nowa. Mam nadzieję, że jakoś to wyjdzie ^^
UsuńOki, to zabieram się za historię od nowa :3
OdpowiedzUsuńNa latające hipogryfy, Ginny Weasley w Slytherinie! ;) To się będzie działo. Czekam na dalszy ciąg historii.
OdpowiedzUsuń