1.2 Tonąca dziewczynka


Ginny przysiadła obok Avery'ego, który odsunął się na koniec ławki, żeby mieć więcej przestrzeni. Wyglądało na to, że znowu zatopił się w swoim świecie – nawet nie uniósł wzroku, aby na nią spojrzeć. Ginny przygarbiła się i splotła ręce w koszyczek. Ślady po wbitych paznokciach jeszcze przez chwilę utrzymywały się na dłoniach.
— I jak? Ładne widoki tam mieliście? Czy nie zwracaliście na nie uwagi? — Blaise uśmiechnął się krzywo i przystawił szyjkę butelki do ust.
Dopiero po chwili Ginny zrozumiała, że Zabini mówił do niej i Teodora. Żadne z nich jednak nie odpowiedziało, pozostawiając pytania wiszące w powietrzu i gryzące Blaise'a jak wyjątkowo przykre gryzonie. No, a przynajmniej Ginny myślała, że go dręczyły. Koniec końców to Zabini był główną plotkarą w tej grupie, więc niewiedza musiała go uwierać jak kamień w bucie.
— Chce ktoś więcej kiełbasek?
— Uspokój się, Crabbe, bo w takim tempie matka cię nie pozna, kiedy wrócisz do domu.
Crabbe rzucił Tracey iście nienawistne spojrzenie, na co ta wzruszyła ramionami i wychyliła kubek z sokiem. Czasami Ginny zastanawiała się, czemu i od kiedy oni się tak nie lubili. Praktycznie od pierwszego roku musiała słuchać ich kłótni, które potrafiły rozgorzeć bardziej niż te między Tracey i Pansy z tą różnicą, że już wtedy Blaise się w nie nie wtrącał.
Ginny chyba nigdy nie zrozumie, co tak naprawdę łączyło całą grupę, bo póki co miała wrażenie, że byli dobrani w możliwie najbardziej losowy sposób w życiu.
— Słyszałaś, co pisali niedawno w Proroku? — spytała w pewnym momencie Millicenta, na co Ginny odwróciła w jej stronę głowę.
Nikt inny zdawał się ich nie słuchać.
— Nie — odparła powoli, a Millicencie błysnęły oczy. — Coś ważnego?
— Harry Potter był widziany w Szkocji, w Inverness.
Ginny westchnęła ciężko. No tak, oczywiście. Nie było miesiąca, w którym nie słyszałaby o sławnym Harrym Potterze. Jak przez ostatnie tygodnie nie natknęła się na żadną informację o nim, tak Millicenta musiała poruszyć ten temat akurat wtedy, kiedy jeszcze mogła cieszyć się w miarę względnym spokojem. Pod względem poruszania ciężkich tematów Millicenta była niezwyciężona.
— Ach, tak? I co robił? Szedł? — Nie mogła powstrzymać się od uszczypliwego tonu.
Millicenta jakby od razu straciła zapał, a podekscytowane ogniki w jej oczach zgasły w ułamku sekundy. Odsunęła się od Ginny i wyprostowała.
— Nie, podobno wchodził do jakiegoś starego antykwariatu... Ale w sumie ciebie to nie obchodzi.
— No nie. — Odwróciła głowę w stronę Goyle'a, który siedział najbliżej stolika z piciem. — Podaj mi whisky.
Blaise gwizdnął i uniósł własną butelkę w pozdrawiającym geście, potrącając tym samym Dafne. Pansy uniosła brwi, a Crabbe, z bliżej niewiadomych powodów, skrzywił się. Ginny odkorkowała butelkę i pociągnęła z niej duży łyk.
— Więcej, więcej! — krzyczał Blaise z wielkim uśmiechem.
— Zachowujesz się jak idiota — stwierdziła Pansy.
— A ty jak świętoszka, a mimo to wciąż większość chłopaków gada, jak świetnie dajesz du... 
 Nie zdążył dokończyć, bo Pansy zerwała się z miejsca i chwyciła go za kark, przystawiając głowę nad ognisko. Blaise nie wykonał żadnego ruchu, żeby się bronić.
— Pansy!
Tracey podbiegła do Blaise'a i wyrwała rękę Pansy z uścisku. Dafne z kolei odepchnęła Parkinson na bok, aż ta zakołysała się i potknęła o nogę ławki. Upadła na ziemię. Nikt nie kwapił się, by pomóc jej wstać. 
— Wszystko w porządku? — spytała Dafne Blaise'a, który pokiwał niemrawo głową i chwycił jej rękę. — Wstawaj, tylko powoli.
Blaise wstał na trzęsących się nogach i opadł na ławkę. Wziął drżący oddech i nachylił się do przodu. Dafne poklepała go po plecach, a Tracey stanęła z boku z przygryzioną wargą i skanującym spojrzeniem. Pansy była w zbyt wielkim szoku, bo wciąż nie wstała i z szeroko otwartymi oczami patrzyła na Blaise'a, jak gdyby nie dowierzając, co właśnie zrobiła. 
— Na dzisiaj wystarczy — zarządziła Greengrass i wzięła pod bok Zabiniego. — Koniec ogniska, idziemy spać.
Tracey również przerzuciła sobie jedno ramię Blaise'a przez szyję. Podciągnęły Blaise'a do góry i zaczęły iść w stronę domku, nie wymieniając się żadnym słowem. Reszta została przy ognisku, niemal jak posągi gapiąc się za trzema odchodzącymi postaciami.
Ginny rozejrzała się dookoła. Millicenta zdawała się zastygnąć ni to w szoku, ni to w przerażeniu, w każdym razie miała otwarte usta i mocno zaciśnięte ręce. Avery z kolei patrzył za dziewczynami i Blaise'em chłodnym wzrokiem, a całe jego ciało zdawało się mówić, jak mało obeszła go sytuacja sprzed chwili. Ginny zakładała, że mógłby w tej chwili wybuchnąć pożar, a Vincent stałby i z równą obojętnością obserwował ogień. Nie wiedziała, czy ją to bardziej niepokoiło, czy fascynowało.
Teodor pomógł wstać Pansy, która otrzepała ubrania i usiadła obok Crabbe'a. W ich małej grupce zapanowała cisza – ten jej niezręczny rodzaj, kiedy wiadomo było, że właśnie stało się coś okropnego i nikt nie chciał nic mówić, żeby przypadkiem nie wywołać kolejnej burzy. Ginny również milczała. Nie miała sił, by wykrztusić z siebie choć słowo.
Trzask ogniska i cykanie świerszczy przerwał dopiero Crabbe:
— Chce ktoś kiełbaskę?

~*~

Wchodzili do domku gęsiego, żadne z nich nie będące chętne do jakiejkolwiek rozmowy czy zwykłego wymruczenia „dobranoc”. Co prawda noc była jeszcze młoda, ale zapowiadało się, że zarówno Ginny jak i reszta padną twarzą na łóżka i nie wstaną do następnego dnia. Ginny tylko marzyła, by zrzucić z siebie przepocone ubrania i wejść pod prysznic.
Zamknęła za sobą drzwi i z westchnięciem ściągnęła buty. Opadła na łóżko.
— Przydałby się jakiś masaż czy coś. 
Ginny zacisnęła powieki i wzięła głęboki oddech.
— Co cię, kurna, napadło? — spytała, unosząc wzrok.
Pansy leżała z rękami pod głową i z ustami ułożonymi w dzióbek przyglądała się sufitowi.
— Ach, jakoś tak wyszło.
— Tak wyszło? — sarknęła Ginny, prychając udawanym śmiechem. — Tak przez przypadek chciałaś przypalić mu głowę?
— Już mu ją przypalili na rodzinnym wyjeździe — mruknęła i odwróciła w stronę Ginny głowę. Jej wzrok nabrał takiej mocy, że Ginny spodziewała się, iż zaraz wypali jej dziurę w twarzy. — A mówiłam mu, żeby sobie odpuścił, to on nieee, woli zgrywać perfekcyjnego syna przed zupełnie nieperfekcyjną rodziną. — Skrzywiła się. — A niech ich wszystkich szlag trafi.
— Blaise był pijany — drążyła dalej Weasley. Nie wiedziała, dlaczego tak bardzo zależało jej na chronieniu Blaise'a; prawdopodobnie czuła się w obowiązku po tym, jak pomógł jej po pierwszym roku. — Wiesz, że nie powiedziałby czegoś takiego na trzeźwo.
— Mówią, że alkohol rozwiązuje język. — Pokręciła głową, a Ginny usłyszała chrupnięcie podobne do przesuwania się stawów.
Wzdrygnęła się.
— Jest po spotkaniu rodzinnym.
— Ja również, a jakoś nikt się nade mną nie użala. — Rozłożyła ręce niczym w akcie oskarżenia, ale po chwili opuściła je na czoło. — Kurwa, trzeba było zostać w domu.
Ginny przemknęło przez myśl, że ona sama właściwie cieszyła się chwilowym spokojem od rodziny, ale nie powiedziała tego na głos; nie, kiedy Pansy wyglądała, jakby nerwy miały ją zaraz rozsadzić od środka. Noga podskakiwała jej w szaleńczym tempie, aż Ginny miała ochotę ją chwycić, dopóki Parkinson się nie uspokoi.
— Może jutro będzie lepiej — powiedziała, nadając głosowi odpowiednią barwę, mimo że sama nie wierzyła w swoje słowa.
Pansy musiała usłyszeć fałsz, bo spojrzała na Ginny z jawną kpiną, wykrzywiając usta.
— A myślałam, że po przygodzie z Anne wyzbyłaś się dziecięcych nadziei.
Ginny wypuściła powietrze z sykiem. Cios był tak niespodziewany, że nie powstrzymała ukłucia bólu, które z wbijanej igiełki przerodziło się w ostry nóż zadający jeszcze większe cierpienie. Na chwilę straciła oddech. Gdy go odzyskała, spojrzała na Parkinson. Do Pansy dopiero po sekundzie dotarło, co powiedziała. Zasłoniła usta dłonią.
— O matko... Ginny, nie to miałam na myśli.
— Oczywiście. — Wstała z łóżka, a Pansy również się za nią poderwała. 
— Naprawdę, nie to chciałam powiedzieć, ja... Jestem zmęczona, trochę wypiłam i gadam od rzeczy... Nie chciałam...
— No tak. — Skinęła sztywno głową i wygrzebała z kufra piżamę. — Pod tym względem jesteście z Blaise'em podobni.
— Ginny...
— Idę się kąpać. Dobranoc.
Zatrzasnęła za sobą drzwi. Oparła się o nie całym ciałem i zjechała na dół, aż mogła schować głowę między kolanami. Pansy zawsze wiedziała, gdzie trafić, aby najbardziej bolało. Potrafiła zranić, nawet o tym nie wiedząc, jak gdyby zły duszek szeptał do jej ucha podłe rzeczy, które następnie mówiła z jadem godnym węża. Ginny wzięła głęboki oddech.
Teraz musiała wstać i wejść do wanny. Prościzna. Z kolei odegnanie wspomnienia Anne... już takie proste nie było.

~*~

Wielka Sala wywarła na Ginny ogromne wrażenie, kiedy weszła do niej po raz pierwszy – czuła, jakby była zaledwie malutkim chochlikiem w niezmierzonym lesie, o tylu barwach i dźwiękach, że nie mogła oddychać. Ta magia, to piękno przeszywały na wskroś. Głowa Ginny co chwilę obracała się to w jedną, to w drugą stronę: a to na zaczarowane niebo, a to na długie stoły uczniowskie, a to z powrotem na świece i taboret z Tiarą Przydziału.
Była w trakcie przyglądania się gwiazdom, gdy usłyszała za sobą głos Luny:
— Tata mi mówił, że dwieście lat temu wróżki zaczarowały dach Wielkiej Sali.
Ginny musiała odwrócić wzrok, by spojrzeć na przyjaciółkę.
— I? — spytała, ale nie obchodził jej ciąg dalszy.
— Nie wszystkim się to spodobało. Był pewien czarodziej o strasznym imieniu, który bardzo chciał zniszczyć całe szczęście tego świata. 
— I udało mu się?
Luna zwiesiła głowę. Jasne, niemal białe włosy sięgały jej do połowy pleców, przez co Ginny często myślała, iż Lovegood przypominała te czarownice z karykatur mugoli.
— W pewnym sensie — odpowiedziała, nabierając smutnego tonu.
Ginny nie była w stanie skomentować historii Luny, bo ta oto została wywołana na taboret. Luna od razu się rozpromieniła – uśmiechnęła się i wbiła duże, niebieskie oczy w Tiarę Przydziału. Zanim do niej ruszyła, powiedziała:
— Uważaj na wredne gnębiwtryski. Potrafią nieźle namieszać w głowie. 
Ginny zamrugała i otwarła usta, chcąc dopytać, co miała na myśli, ale Luna w podskokach podeszła do Tiary. Ginny przyglądała się, jak długie kolczyki w motylki odbijały się przy każdym jej ruchu i jak krótkie nóżki machały w powietrzu, gdy Luna przysiadła na taborecie, znikając pod Tiarą.
— RAVENCLAW!
Sala rozbrzmiała oklaskami i gwizdami. Luna zdjęła z siebie magiczny kapelusz i z szerokim uśmiechem udała się na wolne miejsce przy stole Krukonów. Ginny dołączyła do owacji. Nie spodziewała się żadnego innego domu dla przyjaciółki.
W miarę zmniejszania się kolejki, żołądek Ginny zaciskał się w supełek. Serce biło jak oszalałe, a gdy „Weasley, Ginny!” została wywołana do przydziału, miała wrażenie, iż cała smaży się od gorąca. Wbiła paznokcie we wnętrza dłoni i biorąc głęboki oddech, ruszyła do przodu. To cud, że po drodze nie potknęła się o za długie szaty.
Zanim profesor McGonagall zasłoniła jej oczy Tiarą, Ginny wychwyciła spojrzenie Rona. Nie miała czasu, by się do niego uśmiechnąć, bo oto rozbrzmiał melodyjny, niezwykle hipnotyzujący głos w głowie.
— Hmmm, ciekawe, ciekawe... Widzę dużą ambicję i chęć pokazania światu, na co cię stać... Ale jest jeszcze lojalność, miłość do rodziny, której nie chcesz zawieść... Chcesz trafić do Gryffindoru?
Ginny przełknęła ślinę. Czy to było podchwytliwe pytanie?
Tiara zaśmiała się rubasznie.
— Pasujesz do Slytherinu i Ravenclawu. Tylko tam zadaliby takie pytanie. A więc powiedz mi, dlaczego tak bardzo zależy ci na Gryffindorze?
Ginny musiała pomyśleć nad dobrą odpowiedzią. Dokonała szybkiej kalkulacji w umyśle i odpowiedziała nieco zbyt dziecinnie:
— Bo chcę być tam, gdzie moi rodzice i bracia.
— I myślisz, że dzięki temu będą z ciebie dumni?
Znowu się zastanowiła.
— Tak.
Tym razem Tiara westchnęła ciężko.
— Ale myślisz też, że żeby osiągnąć coś w życiu, potrzeba więcej niż wsparcia rodziny. Slytherin w takim razie wydaje się rozsądną decyzją, czyż nie? Pomoże ci na drodze do wielkości, to bez wątpienia! Chcesz wybić się z rodziny, pokazać, że jesteś kimś więcej niż najmłodszą spośród utalentowanych, genialnych braci. Sądzisz, że Gryffindor jest odpowiednią ścieżką?
Zastygła. Nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Nie spodziewała się, że już na starcie nauki będzie musiała zmierzyć się z tak ciężkimi pytaniami.
— To naturalne. W życiu jednak napotkasz wiele przeszkód, których pokonanie będzie wymagało rozwinięcia u siebie cech, które już posiadasz. Ambicja, lojalność, upartość...
Tak, Tiara chyba miała rację. Potrzebowała czegoś więcej niż zadowolenia rodziców. A poza tym, gdyby trafiła do innego domu niż Gryffindor, chyba by się nie wściekli, prawda?
— W takim razie... SLYTHERIN!
Wielka Sala rozbrzmiała na nowo oklaskami, a Ginny zeskoczyła z taboretu i udała się do stołu Slytherinu. Usiadła na wolnym miejscu pomiędzy starszymi uczniami, którzy w ogóle nie zwracali na nią uwagi. Podparła głowę o dłonie i zaczęła przyglądać się ceremonii, a w jej sercu rozlało się ciepło.
W końcu znalazła dom. Inny niż sobie wymarzyła, ale wciąż dom.

~*~

Następnego dnia padało, więc Ginny nie miała szans, by pójść pospacerować wokół Lake District. Stanęła przy oknie i wpatrzyła w ponury krajobraz. Przez brak choćby najmniejszych promieni słonecznych tafla jeziora wyglądała na szarą i bez życia.
— Idealnie pod nastrój.
Wzdrygnęła się, gdy Dafne oparła się o ścianę obok niej. Jak zwykle wyglądała perfekcyjnie. Ginny nie wiedziała, jak Greengrass to robiła, ale nieważne, czy dopiero wstała, czy była po całym dniu ciężkiej roboty, przypominała arystokratkę, jaką często widziało się na obrazach. Szlachetne rysy, długa szyja, piękne, niebieskie oczy i lekko pofalowane włosy. Ginny nienawidziła, że przy niej wyglądała na pierwszą lepszą handlarkę z ulicy.
— Co u Blaise'a? — spytała, kiedy już napatrzyła się na znajomą.
— Po staremu. — Wzruszyła rękami i przystawiła kubek bliżej ust. — Nie ma żadnych ran. Wszystko jest w porządku.
Dafne była tą panią idealną w ich grupie. Zawsze pracowita, zawsze uprzejma, zawsze perfekcyjna. Ginny chciała ją nienawidzić – naprawdę chciała – ale pomimo całej otoczki wyższości i pewnej oziębłości, która objawiała się głównie wtedy, gdy trzymała się od nich z daleka, Ginny nie potrafiła jej nie lubić.
— Dobrze się nim wczoraj zajęłaś — powiedziała na głos to, co myślała, na co Dafne rzuciła jej malutki uśmiech.
— Nie miałam zbyt wiele do zrobienia. — Odwróciła wzrok w stronę okna, przez co Ginny przyszło na myśl, iż przypominała kobietą wyrzeźbioną z marmuru – nieobecną i odosobnioną. — A jak z Pansy?
Ginny mruknęła pod nosem. Oczy Dafne zabłyszczały od rozbawienia.
— Rozumiem.
Zamilkły. Krople odbijały się od dachu, a z kuchni dochodził je dźwięk tłuczenia garnków i stłumionych przez muzykę głosów. 
Zapatrzyła się w jezioro. Było wzburzone, jak gdyby gotowe do porwania w swe odmęty bezbronnego człowieka. Ginny oczami wyobraźni widziała dziewczynę, która rozpaczliwie wymachiwała rękami i wołała o pomoc, ale nikt jej nie słyszał, nikt nie potrafił pomóc, nikt nawet nie wiedział, że umierała. Dziewczyna miała śliczne blond włosy i długą sukienkę, która z pudrowego różu zmieniła się w brudne, podarte łachy, a w rękach trzymała wysoko uniesioną różdżkę, niemal jak na ostatnie pożegnanie. Dziewczyna wyglądała jak Anne...
Nie, stop. Ginny nie mogła o niej myśleć. Wbiła paznokcie w dłoń i skupiła się na bólu, a postać Anne powoli tonęła w jeziorze, tonęła i tonęła, dopóki czubek różdżki nie zniknął pod wodą. 
— A co on tam robi? — spytała nagle Dafne, przybliżając się do okna.
Ginny podążyła w jej ślady.
— Cholera — syknęła Greengrass i odłożyła kubek na parapet.
Popędziła do drzwi wyjściowych, a Ginny patrzyła, jak następnie wybiegła z domu i ruszyła w stronę jeziora. Ginny przykleiła nos do szyby. Zacisnęła palce na parapecie, aż jej knykcie zbielały.
— Co się dzieje? — Goyle pojawił się ni stąd, ni zowąd i dołączył do Ginny.
— Vincent — odmruknęła na to.
Goyle zmarszczył brwi i przysunął się do okna. Ginny pokazała mu palcem, o co chodziło.
Vincent siedział niedaleko jeziora, ubrany jedynie w najprostsze szaty, bez żadnej kurtki. Dafne podbiegła do niego i wyrwała mu szkicownik z ręki, a następnie siłą postawiła na nogi i powlokła za sobą do domku. Ginny nie widziała jej twarzy, ale sądząc po długich krokach i przygarbionej pozie, była na skraju zdenerwowania. Vincent szedł wolno, niemalże niechętnie i Ginny uważała, że gdyby nie Dafne, to wróciłby nad brzeg i skończył szkicować.
Dobrze, że podpierała czoło o szybę. Choć trochę mogła zmniejszyć ból głowy, który nagle ją dopadł.
Drzwi wejściowe trzasnęły, a zaraz po nich nastąpiła cisza. Najwidoczniej ludzie w kuchni zrozumieli, że coś nie grało. Po chwili u progu pokazała się spięta twarz Dafne. Ginny nie zauważyła miny Vincenta, ale nie wyglądał, jakby cokolwiek go obeszło zdenerwowanie Dafne. Był tak samo przygarbiony co zawsze, roztaczając wokół siebie ponurą aurę godną samego Slytherina.
Weszła do kuchni. Dafne powlokła dalej za sobą Vincenta, zapewne zmierzając do łazienki. Ginny rzuciła okiem na zebranych.
Blaise patrzył na szkicownik ze skrzywieniem. Tracey zaplotła ręce na piersi i odwróciła głowę, aż długie włosy w pełni zakryły jej twarz. Ginny widziała, jak Tracey spinała ramiona i nerwowo tupała nogą. Millicenta z kolei skryła się za szerokimi barami Crabbe'a. Powietrze było tak gęste i tak ciężkie, że Ginny miała wrażenie, iż zaraz oblepi płuca i pozostawi po sobie nieprzyjemny smak.
Ginny wlepiła wzrok w to, co Ślizgoni zdawali się tak mocno unikać. Poczuła, jak żołądek podszedł jej do gardła, a serce przyspieszyło tempa. Oblał ją zimny pot.
W szkicowniku była narysowana postać dziewczynki, która tonęła i wymachiwała rękami z szeroko otwartymi ustami w niemym krzyku.

4 komentarze:

  1. Hm, długo tu nie zaglądałam, a gdy w końcu to zrobiłam, zdziwiłam się. Czy aby nie pokasowałaś poprzednich rozdziałów? : O

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano, dokładnie. Mam zamiar poprowadzić tę historię kompletnie inaczej, dlatego zaczynamy od nowa. Mam nadzieję, że jakoś to wyjdzie ^^

      Usuń
  2. Oki, to zabieram się za historię od nowa :3

    OdpowiedzUsuń
  3. Na latające hipogryfy, Ginny Weasley w Slytherinie! ;) To się będzie działo. Czekam na dalszy ciąg historii.

    OdpowiedzUsuń

Created by Agata for WioskaSzablonów. Technologia blogger.