Wyjazd znad Lake District był jednocześnie słodkim i gorzkim
zakończeniem wakacji, niemal jak opadająca kurtyna, która przerywa
spektakl, zostawiając widza z mieszanymi uczuciami i mętlikiem w
głowie. Z jednej strony spędziła czas z kolegami, z dala od domu,
w którym roiło się teraz od członków Zakonu Feniksa; z drugiej
zaś widmo Anne spadło na nią jak plaga egipska, zostawiwszy po
sobie chaos w czystej postaci. Ginny miała wrażenie, że Anne
będzie prześladowała ją do końca życia.
Bawiła się właśnie palcami, kiedy usłyszała powolne kroki
dobiegające z salonu. Ta stanowczość i równy rytm, jaki w nich
dosłyszała, świadczył tylko o jednej znanej jej osobie. Ginny
westchnęła ciężko, nim kobieca sylwetka wychynęła zza rogu.
— Nie wierzę, że znowu musimy wracać do Hogwartu. — Tracey
pojawiła się przy niej jak wredny poltergeist. — Merlinowi
dzięki, że to ostatni rok. Więcej bym nie wytrzymała w tej
szkole.
Ginny zmarszczyła brwi. Tracey akurat miała najmniej powodów do
narzekania, skoro wybrała niezbędne minimum przedmiotów na
owutemy.
— Nie jest tak źle — wymamrotała.
Wzrok Tracey zdawał się przewiercać Ginny na wylot.
— Ciekawe, że akurat ty to mówisz.
Ginny odwróciła wzrok na podłogę. Tracey ustawiła obok niej
kufer i oparła się o ścianę z założonymi rękami.
— Siódmy rok... Owutemy... Tyle nauki, tyle presji. Już sobie
wyobrażam, jak McGonagall będzie nas cisnąć. Snape nam nie da
życia. — Spojrzała na Ginny, a jej usta skrzywiły się we
współczuciu. — Tobie szczególnie. Na szóstym roku zaczynacie
praktyki uzdrowicielskie, co nie?
Ginny odgarnęła włosy za ucho, a malutka szpilka stresu wbiła się
w jej serce tak nagle, że w pierwszej chwili nie była w stanie
odpowiedzieć Tracey. Zabrakło jej języka w gębie.
— Przerąbane — kontynuowała Tracey, kiedy zdawało się, że
Ginny nic nie powie. — Słyszałam, że bez dodatkowej pomocy nie
przejdzie się do następnego roku.
— Jeśli komuś zależy — odpowiedziała z chrypką — poradzi
sobie i bez dodatkowej pomocy.
— Och, tak, jestem pewna. — Skinęła żwawo głową i postukała
się w ramię. — Bardziej się martwię, czy ty dasz sobie radę.
No wiesz... — Zniżyła głos. — Z twoim problemem.
Ginny uporczywie nie odrywała wzroku od podłogi. Wbiła paznokcie w
ramię. Serce jej zatrzepotało, a w gardle utknęła gula, której
nie potrafiła przełknąć. Tracey miała rację, Ginny również
nie wiedziała, jak sobie poradzi bez dodatkowej pomocy choćby w
postaci eliksirów nasennych, których brać nie mogła. Musiała
trzymać się myśli, że była wystarczająco silna, by wytrzymać
następne dwa lata.
— Nie musisz się martwić. Dam sobie radę — powiedziała, chcąc
sama w to wierzyć.
— Oczywiście, że tak, ale...
— I co mi terroryzujesz koleżankę, Tracey? Nie widzisz, jaka jest
blada?
Pansy pojawiła się nagle jak bohater w pelerynie. Założyła ręce
po bokach i niewiele brakowało, aby jeszcze uniosła brew i zaczęła
tupać nogą. Zmarszczyła nos. Ginny była niemal wdzięczna, że
Parkinson tu przyszła. Niemal, bo wciąż pamiętała, co mówiła o
Anne kilka wieczorów wcześniej.
— A skąd pomysł, że ją terroryzuję? — Tracey obróciła się
gwałtownie w stronę Pansy, o mało co nie uderzając Ginny włosami.
Tym razem Pansy uniosła brwi. Wydęła wargi i rzuciła przelotne
spojrzenie na Ginny, jak gdyby chciała się upewnić co do jej
stanu.
— Ach, rzeczywiście, zapomniałam, że u Ginny to typowe tak
blednąć podczas rozmowy z kimś. — Udała, że sprawdza zegarek.
— Wiesz, to pewnie wina niedoboru słońca. Wciąż jest wcześnie,
może to dlatego Ginny wygląda, jakby miała nam tu zaraz zejść.
Przepraszam, że wysnuwam takie pochopne wnioski.
Tracey zmrużyła oczy. Wyprostowała się dumnie i nie oglądając
się na Ginny, ruszyła do salonu. Zatrzymała się jeszcze na chwilę
obok Pansy, która z uśmiechem pełnym satysfakcji patrzyła przed
siebie, i zacisnęła mocno usta. Zmierzyła Pansy spojrzeniem.
Koniec końców odwróciła głowę i poszła do salonu
— Za dziesięć minut wychodzimy! — krzyknęła jeszcze za nią
Pansy. — Nie zapomnij o kufrze!
Gdyby nie dobre maniery, Ginny podejrzewała, że Tracey pokazałaby
jej środkowy palec.
Pansy prychnęła. Dywan stłumił jej kroki, kiedy oparła się obok
Ginny i postukała obcasami o deski.
— Pieprzona Davis. — Przygryzła wargę od wewnątrz. — Co ona
ci powiedziała?
Ginny wzruszyła ramionami. Akurat Pansy nie musiała o tym wiedzieć,
więc Ginny nie miała powodów, aby mówić jej o dopiero co odbytej
rozmowie.
Pansy westchnęła i potrząsnęła głową, żeby grzywka i włosy
jakoś się jej ułożyły. Malutkie kosmyki wpadły jej do ust, ale
prędko je wypluła.
— Nie chcesz, nie mów. Ale jak coś, to zawsze mogę jej
przywalić, jeśli akurat będziesz chciała.
Ginny rozszerzyła oczy i pierwszy raz, od kiedy Pansy tu przyszła,
popatrzyła na nią.
— Dlaczego miałabym tego chcieć?
— A nie wiem, ludźmi kierują różne pobudki, sama wiesz. —
Poklepała Ginny po ramieniu. — W każdym razie zgłaszam się na
ochotniczkę, gdyby miało przyjść do jakiejś walki. Wyrwałabym
jej kilka tych rudych kłaków.
Oczy jej niebezpiecznie zalśniły, więc Ginny uznała, że
najlepszym wyjściem było niekontynuowanie tego tematu i pozwolenie,
by zawisnął w powietrzu. W takich chwilach jak te szczerze martwiła
się o Pansy i jej popędy.
— Co zamierzasz robić przez te dwa dni przed Hogwartem? —
spytała, nie mając już lepszych tematów do rozmowy.
— Zadania.
Ginny schowała twarz w ręce.
~*~
Do Nory wpadła jak uskrzydlona, choć może i lepszą metaforą
byłoby tu, że wpadła jak na skrzydłach, które w trakcie lotu się
złamały. Wylądowała na kolanach, a przy okazji cała ubrudziła
się sadzą oraz popiołem, w wyniku czego wyglądała jak kominiarz.
Dobrze, że ani Tracey, ani Blaise nie widzieli jej w takim stanie.
Jak nic od razu zaczęliby żartować.
Wytrzepała się i podniosła z kolan. Trochę ją pobolewały, ale
to nie było nic, na co mogłaby narzekać.
Rozejrzała się dookoła. W całym domu zalegała głucha cisza,
jakby ktoś otoczył cały budynek bańką przeciwdźwiękową. Nic
się nie zmieniło od czasu jej wyjazdu: nikt nie posprzątał
kominka, przez co popiół walał się po starym dywanie; pod
drzwiami jak zwykle leżały porozrzucane byle gdzie buty Rona oraz
starannie ułożone kozaki mamy; na ścianach wisiały równo niczym
od linijki zdjęcia rodziny, oprawione w ciemną ramkę; w powietrzu
unosił się zapach pieczonych jabłek...
Jabłka. Mama upiekła jabłka. Ktoś więc musiał przyjść w
odwiedziny. Stąd też ta cicha.
Skoro rodzice mieli gości, Ginny nie chciała przeszkadzać i
wspięła się po schodach na pierwsze piętro, tam, gdzie znajdował
się jej pokój. Schody zaskrzypiały, jakby zaraz miały się pod
nią zapaść. Podtrzymała się balustrady. Już od kilku lat
jedynie silne zaklęcia podtrzymywały poszczególne kondygnacje domu
i choć Ginny w pełni ufała zdolnościom magicznym taty, na wszelki
wypadek chwytała się kurczowo poręczy.
Weszła do sypialni. Postawiła kufer blisko biurka i rzuciła się
na łóżko. Dobrze wrócić do domu i własnych czterech ścian. Co
prawda nad Lake District było pięknie i gdyby mogła, zostałaby
tam na dłużej, ale i tak czuła się o niebo lepiej, kiedy wreszcie
położyła się na twardym materacu i zapatrzyła w ściany
oblepione plakatami Harpii z Holyhead i regułkami do eliksirów.
Nawet zapach spalenizny, nieumiejętnie maskowany tanimi perfumami
nie przeszkadzał jej aż tak bardzo.
Wypuściła powietrze i zaplotła palce na brzuchu. Przymknęła
oczy. Wtem ktoś zapukał głośno do drzwi.
— Proszę — zawołała.
U progu ukazała się piegowata i rozjaśniona w niewielkim uśmiechu
twarz Rona. Ginny kiwnęła głową, żeby wszedł i zamknął za
sobą drzwi.
— Hej — przywitała się i nie dając bratu czasu na odpowiedź,
kontynuowała: — Kto przyszedł do rodziców?
— Do mamy — poprawił ją Ron, zaplótłszy ręce na klatce
piersiowej. — Tata jest w pracy. W każdym razie z godzinę temu
przyszedł Zakon. Teraz zostali już pan Lupin, Tonks i Dumbledore i
o czymś rozmawiają. — Wzruszył ramionami. — Nie wiem, o czym.
Ginny zmarszczyła brwi. Żeby tak wcześnie Dumbledore zorganizował
zebranie? Rzadko się zdarzało.
— Coś się stało? — Do jej głosu wdarła się nutka
niepewności.
Dumbledore musiał mieć poważny powód, aby zwoływać wszystkich
członków Zakonu w sobotę z rana. A skoro to było ważne, to...
— Ktoś umarł?
Ron rozszerzył oczy i spojrzał na nią, jakby była z innej
planety. Ginny dech zaparło. Nie wiedziała, czy zgadła, czy też
całkowicie się pomyliła.
— Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy? — Ron wydawał się
nie mniej zaskoczony od niej. — Nie. Merlinie, nie. Uchowaj nas od
tego. Po prostu podobno znowu ktoś widział Harry'ego Pottera w
Szkocji. To już trzeci raz w tym miesiącu. Pisali nawet o tym w
Proroku. Nie czytałaś?
Ginny wypuściła powietrze i zgarbiła się. Ach, no tak, znowu
chodziło o Chłopca, Który Przeżył. Całe emocje wyparowały z
niej jak z balonu. Podparła się dłońmi za plecami i się
rozluźniła.
— Nie — odpowiedziała krótko. — Znajoma mi mówiła.
Ron schował dłonie do kieszeni. Spuścił wzrok na kulę śnieżną
z aniołkiem, którą trzymała na biurku. Zacisnął wąskie usta,
aż mu pobielały, a po chwili potrząsnął zdecydowanie za dawno
temu obcinanymi włosami. Ginny musiała poprosić mamę, aby
doprowadziła Rona do porządku. Z tak rozwichrzonymi kłakami i
szarymi ubraniami wyglądał, jakby popadł w nastoletnie humorki.
— W okolicach Inverness. Podobno kręcił się w okolicach jakiejś
restauracji.
Ginny parsknęła śmiechem, na co Ron rzucił jej dziwne spojrzenie.
— Był głodny, więc po dziesięciu latach postanowił porzucić
status zaginionego i zjeść gofry? — Uśmiechała się, jak gdyby
Ron powiedział jej właśnie śmieszny żart i potrząsnęła głową,
aż długie włosy połaskotały ją w szyję.
Ron zaczerwienił się po czubki uszu, przez co piegi rzucały się w
oczy bardziej niż zazwyczaj. Ginny nie lubiła tego przyznawać, ale
w takich chwilach przypominał jej prosiaka. Obserwowała, jak starał
się uspokoić, a kiedy wreszcie przełknął ślinę, zamrugała i
oparła głowę na dłoni.
— Podobno tym razem to prawda.
— Mówią tak za każdym razem. Nic się nie zmieniło od zeszłego
tygodnia, kiedy ponoć poszedł na wycieczkę po okolicy. Ty dalej
wierzysz, że Harry Potter magicznie się pojawi i uratuje nas od
Sam-Wiesz-Kogo?
Tutaj Ron zamilkł, bo Ginny trafiła w czuły punkt. Kiedy obydwoje
byli młodsi, mama opowiadała im bajki na dobranoc; jedna z nich
mówiła o malutkim czarodzieju, bohaterze Wielkiej Brytanii, który
pokonał najstraszniejszego czarnoksiężnika, jakiego widziały
wyspy. I Ginny, i Ron szczerze przepadali za legendą o Harrym
Potterze i za dziecka zawsze chcieli wiedzieć o nim więcej. Z
czasem jednak Ginny wyrosła z tych historii. Tylko Ron wciąż
wierzył w cudowne dziecko, zaginione blisko dziesięć lat temu w
niewyjaśnionych okolicznościach. Ginny nie mogła zdecydować, czy
podziwiała go za upór w swoich przekonaniach, czy przeklinała za
jego dziecinność.
— Tyle że teraz nawet Dumbledore mówił, że to prawda.
Ginny drgnęła, a uśmiech zszedł z jej twarzy, jakby ktoś go
zmazał.
— Dumbledore? Mówisz poważnie?
Ron skinął głową, a w oczach zajaśniał mu błysk. Ginny
rozchyliła usta.
— Co jeszcze mówił? — dopytała, na co twarz Rona stężała.
— Niewiele. — Przeszedł bliżej okna i zapatrzył się w dal. —
Wysyła kilka osób, aby dokładniej przyjrzeli się tej restauracji.
— Wyciągnął z kieszeni Gumowe Ucho. — Ale nie dosłyszałem
wiele więcej. Rzucili za mocne zaklęcia wyciszające.
— Za często ich podsłuchiwałeś — wyrzuciła mu.
— Ja? Chyba my — obruszył się.
Machnęła ręką.
— Nieważne. Wiesz, kiedy wychodzą?
— Jutro. Byle jak najszybciej, zanim tłum się zbierze i zatrze
szlaki.
To by miało sens, gdyby nie fakt, że już i tak prawdopodobnie nic
nie zostało po śladzie Pottera. Skoro Prorok opublikował wiadomość
kilka dni temu, to większość dziennikarzy, aurorów czy zwykłych
poszukiwaczów skarbów przeszukała Inverness na wskroś. Zakon się
odrobinę spóźnił.
— Mam nadzieję, że coś znajdą — powiedziała, choć w głębi
duszy nie wierzyła, aby tak było.
Gdyby ktokolwiek cokolwiek znalazł, Prorok trąbiłby o tym na prawo
i na lewo przez co najmniej tydzień, a nagłówek „Harry Potter
odnaleziony!” widniałby na pierwszych stronach wytłuszczonym,
ogromnym drukiem, jakby co najmniej obwieszczał pokonanie
Sami-Wiecie-Kogo.
— Mama chce z tobą porozmawiać. — Ron zmienił niespodziewanie
temat. — Chodzi o twoje eliksiry.
Zastygła. Ręce wydawały się teraz cięższe, jakby zostały
odlane z ołowiu. Przez głowę przeszło jej tysiąc czarnych
scenariuszy oraz co najmniej kilka pomysłów, co w ustach mamy mogły
oznaczać eliksiry. Przez moment nie wiedziała, co odpowiedzieć
Ronowi, aż w końcu zdecydowała się na ponure skinięcie głową i
odburknięcie:
— Zejdę później. — Opuściła głowę i ciągnęła posępnym
tonem: — A teraz sory, ale jestem zmęczona.
Ron uśmiechnął się kwaśno z wrednym błyskiem w oku. Ginny już
wiedziała, o co zaraz zapyta i przez to poczuła się jeszcze ciężej
i jeszcze bardziej osowiale. Odechciało jej się wychodzić z łóżka
przez cały dzień, nie mówiąc już o rozmowie z bratem.
— Ślizgoni aż tak cię wykończyli? Mówiłem ci, żebyś tam nie
jechała. I widzisz, miałem rację!
Ginny wzięła głęboki oddech. Och, ile razy już przerabiali ten
temat...
— Wszystko gra, Ron. Nie martw się. Ślizgoni nic nie zrobili, po
prostu kiepsko spałam w nocy.
— Może coś ci dolali do picia?
— Tak, ekstrakt z dementora połączony ze szkolną depresją —
prychnęła. Wskazała Ronowi drzwi. — Wyjdź, proszę, chcę się
położyć.
Ron już otwierał usta, by się dalej sprzeczać, ale Ginny machnęła
ze zniecierpliwieniem ręką, przez co nie powiedział nic więcej i
wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Ginny jednak miała
wrażenie, że kiedy tylko znowu trafi na brata, ten ponownie
rozpocznie swą epopeję o tym, jak bardzo Ślizgoni, z którymi się
przyjaźniła, byli okropni i jak prędko powinna uciąć z nimi
kontakty, bo mieli na nią zły wpływ. Standardowa rozmowa, bez
której Ron nie przeżyłby ani miesiąca.
Ginny opadła na materac. Za jednym nie tęskniła nad Lake District
– za nadmierną troską brata.
~*~
Do kuchni zeszła po dwóch godzinach. Zerknęła przez dziurkę od
klucza, czy już nikogo z Zakonu nie było, a gdy zauważyła jedynie
mamę krzątającą się przy stole, weszła do środka z
zaciśniętymi pięściami i mocno bijącym sercem.
Z radia leciała piosenka Celestyny Warbeck pod tytułem „Miłość
czarownicy”, od której zawsze dostawała ciarek na plecach. Mama
pogwizdywała pod nosem i z zapałem godnym nastolatki przygotowywała
marchwiową sałatkę.
Ginny ściszyła piosenkę i stanęła przy stole. Molly niemal jak
na komendę obróciła się do intruza, który śmiał zagłuszyć
jej ukochaną piosenkarkę. Kiedy jednak dostrzegła Ginny, prędko
odstawiła różdżkę na blat i podbiegła ją wytulić, jakby nie
widziała jej co najmniej kilka miesięcy. Ginny niezręcznie
poklepała mamę po plecach. W środku skręcała się w pragnieniu
uwolnienia się z uścisku matki.
— Hej, mamo — powiedziała przygłuszonym tonem i ponownie
poklepała mamę po plecach, kiedy ta wciąż nie chciała jej
puścić. — No, już wystarczy.
W końcu mama się odsunęła, a Ginny mogła zaczerpnąć powietrza
i się zrelaksować. Zaplotła ręce na piersi.
— Zaczęłam robić obiad. — Mama wzięła się pod boki i
założyła ścierkę na ramię. — Na kolację będziemy mieli
zapiekankę, co ty na to? Tata akurat ma na rano, więc będziemy
mieli wiele czasu, aby...
— Mamo — przerwała jej, na co Molly spojrzała na nią
brązowymi, rozbieganymi oczami.
Ginny nigdy nie potrafiła patrzeć na mamę dłużej niż przez
dziesięć sekund. Ilekroć utrzymywała na Molly spojrzenie, miała
wrażenie, jakby w mamie było więcej chaosu niż spokoju. To było
trochę tak, jak gdyby wpadła do wiru i nie mogła się z niego
wydostać.
— Podobno chciałaś porozmawiać o eliksirach.
Mama jak gdyby oprzytomniała i wykonała ruch, jakby chciała
klasnąć, ale w ostatniej chwili się rozmyśliła. Ginny przełknęła
ciężko ślinę.
— Tak, dokładnie! Twoja uzdrowicielka przepisała nam kolejne
eliksiry.
Ginny zbladła. Żołądek skręcił jej się w ciasny supełek, a na
dłonie wystąpił zimny pot.
— Kolejne...? — spytała słabo.
Molly pokiwała głową. Wygrzebała z szafki pergamin, na którym
uzdrowicielka zapisała koślawym pismem listę eliksirów razem z
datami i godzinami ich przyjmowania. Ginny wzdrygnęła się na ten
widok.
— Mamo... — Splotła ze sobą palce i spojrzała za okno. Słońce
zaczęło prześwitywać między ciemnymi chmurami. — Bo wiesz, tak
się zastanawiałam... A gdybym tak ograniczyła te eliksiry? W tym
roku zaczynam praktyki uzdrowicielskie i nie będę mogła zażywać
tylu leków, jeśli będę chciała dobrze zdać na egzaminy. Przez
niektóre z tych eliksirów mam problemy ze skupieniem, a
bardzo, bardzo zależy mi na tym roku i nie mogę sobie
pozwolić, aby coś mnie rozpraszało...
Molly zmarszczyła czoło, aż pomiędzy brwiami wystąpiła jej
pionowa kreska. Spojrzała to na listę, to na Ginny i z powrotem.
— Nie możesz porzucać zdrowia dla ocen.
Ginny przygryzła wargę, aż krew jej puściła. Poczuła metaliczny
posmak na języku.
— Wiem, ale chodzi mi o to, aby jedynie te eliksiry ograniczyć.
Nie, żeby rzucić całkowicie. Jeśli będę przyjmowała mniejsze
dawki, będę mogła zachować trzeźwy umysł oraz kontrolę nad
swoim ciałem.
— Ale nawrócą się twoje epizody! Nie pamiętasz, co było rok
temu u Lovegoodów?
Ginny pamiętała, ale wolała o tym nie wspominać. Krew wciąż
lała się z jej wargi.
— Tym razem będzie inaczej — powiedziała z uporem.
Mama pokręciła głową i odrzuciła pergamin na blat. Omiotła
wzrokiem całe pomieszczenie, aż w końcu skupiła oczy na Ginny,
niemal przeszywając ją na wskroś.
— Nie — odparła twardo. — Nie będziesz ryzykowała zdrowia.
— Ale mamo, ten rok jest dla mnie naprawdę ważny...
— Nie i koniec!
Mama patrzyła na Ginny z góry na dół i ciężko oddychała.
Spięła twarz w zmartwionym wyrazie, przez co Ginny wiedziała, że
sprawa była przesądzona i słowa mamy są ostatecznymi. Nic ani
nikt nie mógł zmienić jej postanowienia.
Skinęła i wyszła z kuchni. Na dworze chmury całkowicie
przesłoniły słońce.