1.4 Nie ma to jak w domu

5 | dodaj

Wyjazd znad Lake District był jednocześnie słodkim i gorzkim zakończeniem wakacji, niemal jak opadająca kurtyna, która przerywa spektakl, zostawiając widza z mieszanymi uczuciami i mętlikiem w głowie. Z jednej strony spędziła czas z kolegami, z dala od domu, w którym roiło się teraz od członków Zakonu Feniksa; z drugiej zaś widmo Anne spadło na nią jak plaga egipska, zostawiwszy po sobie chaos w czystej postaci. Ginny miała wrażenie, że Anne będzie prześladowała ją do końca życia.
Bawiła się właśnie palcami, kiedy usłyszała powolne kroki dobiegające z salonu. Ta stanowczość i równy rytm, jaki w nich dosłyszała, świadczył tylko o jednej znanej jej osobie. Ginny westchnęła ciężko, nim kobieca sylwetka wychynęła zza rogu.
— Nie wierzę, że znowu musimy wracać do Hogwartu. — Tracey pojawiła się przy niej jak wredny poltergeist. — Merlinowi dzięki, że to ostatni rok. Więcej bym nie wytrzymała w tej szkole.
Ginny zmarszczyła brwi. Tracey akurat miała najmniej powodów do narzekania, skoro wybrała niezbędne minimum przedmiotów na owutemy.
— Nie jest tak źle — wymamrotała.
Wzrok Tracey zdawał się przewiercać Ginny na wylot.
— Ciekawe, że akurat ty to mówisz.
Ginny odwróciła wzrok na podłogę. Tracey ustawiła obok niej kufer i oparła się o ścianę z założonymi rękami.
— Siódmy rok... Owutemy... Tyle nauki, tyle presji. Już sobie wyobrażam, jak McGonagall będzie nas cisnąć. Snape nam nie da życia. — Spojrzała na Ginny, a jej usta skrzywiły się we współczuciu. — Tobie szczególnie. Na szóstym roku zaczynacie praktyki uzdrowicielskie, co nie?
Ginny odgarnęła włosy za ucho, a malutka szpilka stresu wbiła się w jej serce tak nagle, że w pierwszej chwili nie była w stanie odpowiedzieć Tracey. Zabrakło jej języka w gębie.
— Przerąbane — kontynuowała Tracey, kiedy zdawało się, że Ginny nic nie powie. — Słyszałam, że bez dodatkowej pomocy nie przejdzie się do następnego roku.
— Jeśli komuś zależy — odpowiedziała z chrypką — poradzi sobie i bez dodatkowej pomocy.
— Och, tak, jestem pewna. — Skinęła żwawo głową i postukała się w ramię. — Bardziej się martwię, czy ty dasz sobie radę. No wiesz... — Zniżyła głos. — Z twoim problemem.
Ginny uporczywie nie odrywała wzroku od podłogi. Wbiła paznokcie w ramię. Serce jej zatrzepotało, a w gardle utknęła gula, której nie potrafiła przełknąć. Tracey miała rację, Ginny również nie wiedziała, jak sobie poradzi bez dodatkowej pomocy choćby w postaci eliksirów nasennych, których brać nie mogła. Musiała trzymać się myśli, że była wystarczająco silna, by wytrzymać następne dwa lata.
— Nie musisz się martwić. Dam sobie radę — powiedziała, chcąc sama w to wierzyć.
— Oczywiście, że tak, ale...
— I co mi terroryzujesz koleżankę, Tracey? Nie widzisz, jaka jest blada?
Pansy pojawiła się nagle jak bohater w pelerynie. Założyła ręce po bokach i niewiele brakowało, aby jeszcze uniosła brew i zaczęła tupać nogą. Zmarszczyła nos. Ginny była niemal wdzięczna, że Parkinson tu przyszła. Niemal, bo wciąż pamiętała, co mówiła o Anne kilka wieczorów wcześniej.
— A skąd pomysł, że ją terroryzuję? — Tracey obróciła się gwałtownie w stronę Pansy, o mało co nie uderzając Ginny włosami.
Tym razem Pansy uniosła brwi. Wydęła wargi i rzuciła przelotne spojrzenie na Ginny, jak gdyby chciała się upewnić co do jej stanu.
— Ach, rzeczywiście, zapomniałam, że u Ginny to typowe tak blednąć podczas rozmowy z kimś. — Udała, że sprawdza zegarek. — Wiesz, to pewnie wina niedoboru słońca. Wciąż jest wcześnie, może to dlatego Ginny wygląda, jakby miała nam tu zaraz zejść. Przepraszam, że wysnuwam takie pochopne wnioski.
Tracey zmrużyła oczy. Wyprostowała się dumnie i nie oglądając się na Ginny, ruszyła do salonu. Zatrzymała się jeszcze na chwilę obok Pansy, która z uśmiechem pełnym satysfakcji patrzyła przed siebie, i zacisnęła mocno usta. Zmierzyła Pansy spojrzeniem. Koniec końców odwróciła głowę i poszła do salonu
— Za dziesięć minut wychodzimy! — krzyknęła jeszcze za nią Pansy. — Nie zapomnij o kufrze!
Gdyby nie dobre maniery, Ginny podejrzewała, że Tracey pokazałaby jej środkowy palec.
Pansy prychnęła. Dywan stłumił jej kroki, kiedy oparła się obok Ginny i postukała obcasami o deski.
— Pieprzona Davis. — Przygryzła wargę od wewnątrz. — Co ona ci powiedziała?
Ginny wzruszyła ramionami. Akurat Pansy nie musiała o tym wiedzieć, więc Ginny nie miała powodów, aby mówić jej o dopiero co odbytej rozmowie.
Pansy westchnęła i potrząsnęła głową, żeby grzywka i włosy jakoś się jej ułożyły. Malutkie kosmyki wpadły jej do ust, ale prędko je wypluła.
— Nie chcesz, nie mów. Ale jak coś, to zawsze mogę jej przywalić, jeśli akurat będziesz chciała.
Ginny rozszerzyła oczy i pierwszy raz, od kiedy Pansy tu przyszła, popatrzyła na nią.
— Dlaczego miałabym tego chcieć?
— A nie wiem, ludźmi kierują różne pobudki, sama wiesz. — Poklepała Ginny po ramieniu. — W każdym razie zgłaszam się na ochotniczkę, gdyby miało przyjść do jakiejś walki. Wyrwałabym jej kilka tych rudych kłaków.
Oczy jej niebezpiecznie zalśniły, więc Ginny uznała, że najlepszym wyjściem było niekontynuowanie tego tematu i pozwolenie, by zawisnął w powietrzu. W takich chwilach jak te szczerze martwiła się o Pansy i jej popędy.
— Co zamierzasz robić przez te dwa dni przed Hogwartem? — spytała, nie mając już lepszych tematów do rozmowy.
— Zadania.
Ginny schowała twarz w ręce.

~*~

Do Nory wpadła jak uskrzydlona, choć może i lepszą metaforą byłoby tu, że wpadła jak na skrzydłach, które w trakcie lotu się złamały. Wylądowała na kolanach, a przy okazji cała ubrudziła się sadzą oraz popiołem, w wyniku czego wyglądała jak kominiarz. Dobrze, że ani Tracey, ani Blaise nie widzieli jej w takim stanie. Jak nic od razu zaczęliby żartować.
Wytrzepała się i podniosła z kolan. Trochę ją pobolewały, ale to nie było nic, na co mogłaby narzekać.
Rozejrzała się dookoła. W całym domu zalegała głucha cisza, jakby ktoś otoczył cały budynek bańką przeciwdźwiękową. Nic się nie zmieniło od czasu jej wyjazdu: nikt nie posprzątał kominka, przez co popiół walał się po starym dywanie; pod drzwiami jak zwykle leżały porozrzucane byle gdzie buty Rona oraz starannie ułożone kozaki mamy; na ścianach wisiały równo niczym od linijki zdjęcia rodziny, oprawione w ciemną ramkę; w powietrzu unosił się zapach pieczonych jabłek...
Jabłka. Mama upiekła jabłka. Ktoś więc musiał przyjść w odwiedziny. Stąd też ta cicha.
Skoro rodzice mieli gości, Ginny nie chciała przeszkadzać i wspięła się po schodach na pierwsze piętro, tam, gdzie znajdował się jej pokój. Schody zaskrzypiały, jakby zaraz miały się pod nią zapaść. Podtrzymała się balustrady. Już od kilku lat jedynie silne zaklęcia podtrzymywały poszczególne kondygnacje domu i choć Ginny w pełni ufała zdolnościom magicznym taty, na wszelki wypadek chwytała się kurczowo poręczy.
Weszła do sypialni. Postawiła kufer blisko biurka i rzuciła się na łóżko. Dobrze wrócić do domu i własnych czterech ścian. Co prawda nad Lake District było pięknie i gdyby mogła, zostałaby tam na dłużej, ale i tak czuła się o niebo lepiej, kiedy wreszcie położyła się na twardym materacu i zapatrzyła w ściany oblepione plakatami Harpii z Holyhead i regułkami do eliksirów. Nawet zapach spalenizny, nieumiejętnie maskowany tanimi perfumami nie przeszkadzał jej aż tak bardzo.
Wypuściła powietrze i zaplotła palce na brzuchu. Przymknęła oczy. Wtem ktoś zapukał głośno do drzwi.
— Proszę — zawołała.
U progu ukazała się piegowata i rozjaśniona w niewielkim uśmiechu twarz Rona. Ginny kiwnęła głową, żeby wszedł i zamknął za sobą drzwi.
— Hej — przywitała się i nie dając bratu czasu na odpowiedź, kontynuowała: — Kto przyszedł do rodziców?
— Do mamy — poprawił ją Ron, zaplótłszy ręce na klatce piersiowej. — Tata jest w pracy. W każdym razie z godzinę temu przyszedł Zakon. Teraz zostali już pan Lupin, Tonks i Dumbledore i o czymś rozmawiają. — Wzruszył ramionami. — Nie wiem, o czym.
Ginny zmarszczyła brwi. Żeby tak wcześnie Dumbledore zorganizował zebranie? Rzadko się zdarzało.
— Coś się stało? — Do jej głosu wdarła się nutka niepewności.
Dumbledore musiał mieć poważny powód, aby zwoływać wszystkich członków Zakonu w sobotę z rana. A skoro to było ważne, to...
— Ktoś umarł? 
Ron rozszerzył oczy i spojrzał na nią, jakby była z innej planety. Ginny dech zaparło. Nie wiedziała, czy zgadła, czy też całkowicie się pomyliła.
— Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy? — Ron wydawał się nie mniej zaskoczony od niej. — Nie. Merlinie, nie. Uchowaj nas od tego. Po prostu podobno znowu ktoś widział Harry'ego Pottera w Szkocji. To już trzeci raz w tym miesiącu. Pisali nawet o tym w Proroku. Nie czytałaś?
Ginny wypuściła powietrze i zgarbiła się. Ach, no tak, znowu chodziło o Chłopca, Który Przeżył. Całe emocje wyparowały z niej jak z balonu. Podparła się dłońmi za plecami i się rozluźniła. 
— Nie — odpowiedziała krótko. — Znajoma mi mówiła.
Ron schował dłonie do kieszeni. Spuścił wzrok na kulę śnieżną z aniołkiem, którą trzymała na biurku. Zacisnął wąskie usta, aż mu pobielały, a po chwili potrząsnął zdecydowanie za dawno temu obcinanymi włosami. Ginny musiała poprosić mamę, aby doprowadziła Rona do porządku. Z tak rozwichrzonymi kłakami i szarymi ubraniami wyglądał, jakby popadł w nastoletnie humorki.
— W okolicach Inverness. Podobno kręcił się w okolicach jakiejś restauracji.
Ginny parsknęła śmiechem, na co Ron rzucił jej dziwne spojrzenie.
— Był głodny, więc po dziesięciu latach postanowił porzucić status zaginionego i zjeść gofry? — Uśmiechała się, jak gdyby Ron powiedział jej właśnie śmieszny żart i potrząsnęła głową, aż długie włosy połaskotały ją w szyję. 
Ron zaczerwienił się po czubki uszu, przez co piegi rzucały się w oczy bardziej niż zazwyczaj. Ginny nie lubiła tego przyznawać, ale w takich chwilach przypominał jej prosiaka. Obserwowała, jak starał się uspokoić, a kiedy wreszcie przełknął ślinę, zamrugała i oparła głowę na dłoni.
— Podobno tym razem to prawda.
— Mówią tak za każdym razem. Nic się nie zmieniło od zeszłego tygodnia, kiedy ponoć poszedł na wycieczkę po okolicy. Ty dalej wierzysz, że Harry Potter magicznie się pojawi i uratuje nas od Sam-Wiesz-Kogo?
Tutaj Ron zamilkł, bo Ginny trafiła w czuły punkt. Kiedy obydwoje byli młodsi, mama opowiadała im bajki na dobranoc; jedna z nich mówiła o malutkim czarodzieju, bohaterze Wielkiej Brytanii, który pokonał najstraszniejszego czarnoksiężnika, jakiego widziały wyspy. I Ginny, i Ron szczerze przepadali za legendą o Harrym Potterze i za dziecka zawsze chcieli wiedzieć o nim więcej. Z czasem jednak Ginny wyrosła z tych historii. Tylko Ron wciąż wierzył w cudowne dziecko, zaginione blisko dziesięć lat temu w niewyjaśnionych okolicznościach. Ginny nie mogła zdecydować, czy podziwiała go za upór w swoich przekonaniach, czy przeklinała za jego dziecinność.
— Tyle że teraz nawet Dumbledore mówił, że to prawda.
Ginny drgnęła, a uśmiech zszedł z jej twarzy, jakby ktoś go zmazał.
— Dumbledore? Mówisz poważnie?
Ron skinął głową, a w oczach zajaśniał mu błysk. Ginny rozchyliła usta. 
— Co jeszcze mówił? — dopytała, na co twarz Rona stężała.
— Niewiele. — Przeszedł bliżej okna i zapatrzył się w dal. — Wysyła kilka osób, aby dokładniej przyjrzeli się tej restauracji. — Wyciągnął z kieszeni Gumowe Ucho. — Ale nie dosłyszałem wiele więcej. Rzucili za mocne zaklęcia wyciszające.
— Za często ich podsłuchiwałeś — wyrzuciła mu.
— Ja? Chyba my — obruszył się.
Machnęła ręką.
— Nieważne. Wiesz, kiedy wychodzą?
— Jutro. Byle jak najszybciej, zanim tłum się zbierze i zatrze szlaki.
To by miało sens, gdyby nie fakt, że już i tak prawdopodobnie nic nie zostało po śladzie Pottera. Skoro Prorok opublikował wiadomość kilka dni temu, to większość dziennikarzy, aurorów czy zwykłych poszukiwaczów skarbów przeszukała Inverness na wskroś. Zakon się odrobinę spóźnił.
— Mam nadzieję, że coś znajdą — powiedziała, choć w głębi duszy nie wierzyła, aby tak było.
Gdyby ktokolwiek cokolwiek znalazł, Prorok trąbiłby o tym na prawo i na lewo przez co najmniej tydzień, a nagłówek „Harry Potter odnaleziony!” widniałby na pierwszych stronach wytłuszczonym, ogromnym drukiem, jakby co najmniej obwieszczał pokonanie Sami-Wiecie-Kogo.
— Mama chce z tobą porozmawiać. — Ron zmienił niespodziewanie temat. — Chodzi o twoje eliksiry.
Zastygła. Ręce wydawały się teraz cięższe, jakby zostały odlane z ołowiu. Przez głowę przeszło jej tysiąc czarnych scenariuszy oraz co najmniej kilka pomysłów, co w ustach mamy mogły oznaczać eliksiry. Przez moment nie wiedziała, co odpowiedzieć Ronowi, aż w końcu zdecydowała się na ponure skinięcie głową i odburknięcie:
— Zejdę później. — Opuściła głowę i ciągnęła posępnym tonem: — A teraz sory, ale jestem zmęczona.
Ron uśmiechnął się kwaśno z wrednym błyskiem w oku. Ginny już wiedziała, o co zaraz zapyta i przez to poczuła się jeszcze ciężej i jeszcze bardziej osowiale. Odechciało jej się wychodzić z łóżka przez cały dzień, nie mówiąc już o rozmowie z bratem.
— Ślizgoni aż tak cię wykończyli? Mówiłem ci, żebyś tam nie jechała. I widzisz, miałem rację!
Ginny wzięła głęboki oddech. Och, ile razy już przerabiali ten temat...
— Wszystko gra, Ron. Nie martw się. Ślizgoni nic nie zrobili, po prostu kiepsko spałam w nocy.
— Może coś ci dolali do picia?
— Tak, ekstrakt z dementora połączony ze szkolną depresją — prychnęła. Wskazała Ronowi drzwi. — Wyjdź, proszę, chcę się położyć.
Ron już otwierał usta, by się dalej sprzeczać, ale Ginny machnęła ze zniecierpliwieniem ręką, przez co nie powiedział nic więcej i wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Ginny jednak miała wrażenie, że kiedy tylko znowu trafi na brata, ten ponownie rozpocznie swą epopeję o tym, jak bardzo Ślizgoni, z którymi się przyjaźniła, byli okropni i jak prędko powinna uciąć z nimi kontakty, bo mieli na nią zły wpływ. Standardowa rozmowa, bez której Ron nie przeżyłby ani miesiąca.
Ginny opadła na materac. Za jednym nie tęskniła nad Lake District – za nadmierną troską brata.

~*~

Do kuchni zeszła po dwóch godzinach. Zerknęła przez dziurkę od klucza, czy już nikogo z Zakonu nie było, a gdy zauważyła jedynie mamę krzątającą się przy stole, weszła do środka z zaciśniętymi pięściami i mocno bijącym sercem.
Z radia leciała piosenka Celestyny Warbeck pod tytułem „Miłość czarownicy”, od której zawsze dostawała ciarek na plecach. Mama pogwizdywała pod nosem i z zapałem godnym nastolatki przygotowywała marchwiową sałatkę. 
Ginny ściszyła piosenkę i stanęła przy stole. Molly niemal jak na komendę obróciła się do intruza, który śmiał zagłuszyć jej ukochaną piosenkarkę. Kiedy jednak dostrzegła Ginny, prędko odstawiła różdżkę na blat i podbiegła ją wytulić, jakby nie widziała jej co najmniej kilka miesięcy. Ginny niezręcznie poklepała mamę po plecach. W środku skręcała się w pragnieniu uwolnienia się z uścisku matki.
— Hej, mamo — powiedziała przygłuszonym tonem i ponownie poklepała mamę po plecach, kiedy ta wciąż nie chciała jej puścić. — No, już wystarczy.
W końcu mama się odsunęła, a Ginny mogła zaczerpnąć powietrza i się zrelaksować. Zaplotła ręce na piersi.
— Zaczęłam robić obiad. — Mama wzięła się pod boki i założyła ścierkę na ramię. — Na kolację będziemy mieli zapiekankę, co ty na to? Tata akurat ma na rano, więc będziemy mieli wiele czasu, aby...
— Mamo — przerwała jej, na co Molly spojrzała na nią brązowymi, rozbieganymi oczami. 
Ginny nigdy nie potrafiła patrzeć na mamę dłużej niż przez dziesięć sekund. Ilekroć utrzymywała na Molly spojrzenie, miała wrażenie, jakby w mamie było więcej chaosu niż spokoju. To było trochę tak, jak gdyby wpadła do wiru i nie mogła się z niego wydostać. 
— Podobno chciałaś porozmawiać o eliksirach.
Mama jak gdyby oprzytomniała i wykonała ruch, jakby chciała klasnąć, ale w ostatniej chwili się rozmyśliła. Ginny przełknęła ciężko ślinę.
— Tak, dokładnie! Twoja uzdrowicielka przepisała nam kolejne eliksiry.
Ginny zbladła. Żołądek skręcił jej się w ciasny supełek, a na dłonie wystąpił zimny pot.
— Kolejne...? — spytała słabo.
Molly pokiwała głową. Wygrzebała z szafki pergamin, na którym uzdrowicielka zapisała koślawym pismem listę eliksirów razem z datami i godzinami ich przyjmowania. Ginny wzdrygnęła się na ten widok.
— Mamo... — Splotła ze sobą palce i spojrzała za okno. Słońce zaczęło prześwitywać między ciemnymi chmurami. — Bo wiesz, tak się zastanawiałam... A gdybym tak ograniczyła te eliksiry? W tym roku zaczynam praktyki uzdrowicielskie i nie będę mogła zażywać tylu leków, jeśli będę chciała dobrze zdać na egzaminy. Przez niektóre z tych eliksirów mam problemy ze skupieniem, a bardzo, bardzo zależy mi na tym roku i nie mogę sobie pozwolić, aby coś mnie rozpraszało...
Molly zmarszczyła czoło, aż pomiędzy brwiami wystąpiła jej pionowa kreska. Spojrzała to na listę, to na Ginny i z powrotem.
— Nie możesz porzucać zdrowia dla ocen.
Ginny przygryzła wargę, aż krew jej puściła. Poczuła metaliczny posmak na języku.
— Wiem, ale chodzi mi o to, aby jedynie te eliksiry ograniczyć. Nie, żeby rzucić całkowicie. Jeśli będę przyjmowała mniejsze dawki, będę mogła zachować trzeźwy umysł oraz kontrolę nad swoim ciałem.
— Ale nawrócą się twoje epizody! Nie pamiętasz, co było rok temu u Lovegoodów?
Ginny pamiętała, ale wolała o tym nie wspominać. Krew wciąż lała się z jej wargi.
— Tym razem będzie inaczej — powiedziała z uporem.
Mama pokręciła głową i odrzuciła pergamin na blat. Omiotła wzrokiem całe pomieszczenie, aż w końcu skupiła oczy na Ginny, niemal przeszywając ją na wskroś.
— Nie — odparła twardo. — Nie będziesz ryzykowała zdrowia.
— Ale mamo, ten rok jest dla mnie naprawdę ważny...
— Nie i koniec!
Mama patrzyła na Ginny z góry na dół i ciężko oddychała. Spięła twarz w zmartwionym wyrazie, przez co Ginny wiedziała, że sprawa była przesądzona i słowa mamy są ostatecznymi. Nic ani nikt nie mógł zmienić jej postanowienia.
Skinęła i wyszła z kuchni. Na dworze chmury całkowicie przesłoniły słońce.
Created by Agata for WioskaSzablonów. Technologia blogger.